wtorek, 8 stycznia 2019

Klimat, a psychologia

https://paweldrozdziak.wordpress.com/2019/01/07/winter-is-coming-cz-9-poznasz-przystojnego-bruneta/

Wszystko, prócz jednej rzeczy musi mieć swój koniec i tak też cykl o klimatycznej katastrofie dobiega już kresu. To ostatni odcinek cyklu drodzy Państwo i co byśmy nie kombinowali, już więcej nie będzie. Cośmy odkryli? Co ważne?
Widmo zniszczenia równowagi ziemskiej atmosfery stało się ukochanym wątkiem tych, którzy w dramatycznym wyborze między Wielką Matką i Wielkim Ojcem wybrali matkę i w tym upatrują życiowej nadziei. Nie chodzi tu rzecz jasna o to, by naprawdę ratować ziemską przyrodę, ani też o to, by ocalić żyjących dzięki niej ludzi. Chodzi o to, by zwalczyć kapitalizm, patriarchat, pragnienie posiadania wciąż czegoś nowego i specyficzną formę narcystycznego obłędu, lub może dziecięcej jakiejś hiperkompensacji, która określana jest w skrócie jako wola mocy. Tego się pozbyć. Osobowość typu A nauczyć medytacji. Wykarczować maczystów z kultury. Wykorzenić z umysłów chojractwo na zawsze, tak by każdy przerośnięty silnik jeepa ostatecznie zamieniony był na rower, lecz też nie bylejaki, a poprawną dameczkę po mamie, zaś każdy miligram krążącego w ciele złego testosteronu stał się zbawienną oksytocyną. Jasna rzecz, że bez szczególnej jakiejś okoliczności coś takiego by nigdy nie było możliwe, ale jeśli ma się argument w postaci wizji zniszczenia planety, można liczyć, że zmiękną serca nawet najoporniejsze. Nie chodzi więc o to, że naprawdę gdzieś się tam jakiś zgromadził dwutlenek i on tam coś może przegrzeje. Chodzi o to, że niepowstrzymana żądza męska – żądza władzy, posiadania, kontroli i jak najszerzej pojętego gwałtu objawiła się w całej pełni w tym, że doprowadzi tu wszystko do zguby, zguba bowiem, to całej tej siły drugie imię. I tego pozbyć się chcą zwolennicy Wielkiej Matki, to pokonać, to przekroczyć, tego smoka zabić niczym Święty Jerzy, a opowieść o klimatycznej katastrofie ma być im do tego narzędziem, tak jak ten Święty Jerzy włócznię ma.
Jak katastrofę zatrzymać? Zatrzymać emisję. Nie wydzielać. Cokolwiek jednak robisz, wydzielasz, zatem – nie robić. Nie robić, bo robiąc wydzielasz, a wydzielanie nas zabije w końcu. W rzeczywistości jednak nie o wydzielanie chodzi, a o robienie i to przed robieniem ma nas zatrzymać złowrogie widmo trującego wydzielania. Już są bowiem tacy, co przyszłościowo myślą i ci mówią nam, że nawet jeśli zdołamy robić nie wydzielając dwutlenku, to za lat sto albo dwieście wydzielimy czyste ciepło w takiej ilości, że i bez dwutlenku to samo nam zrobi. Przegrzeje. Czyż nie krzyczała matka – nie biegaj, bo się spocisz? Czemu zatem wciąż tyle nieszczęśni biegamy? Zatem nie „nie wydzielać”, a nie robić. Nie biegać. Nie spocić się. W kurteczce ciepłej spacerować po parku spokojnie, plecków nie odkrywać i przede wszystkim – nie biegać. By się nie zagrzać. Nie biegać na litość Bogini. Nie pragnąć. Nie chcieć. Być, jak są rośliny, zatrzymać rollercoaster i Trwać. Być tylko trwaniem i czuciem, jak ćwiczący jogę, nie na siłowni pakujący, aby więcej. Robienie bowiem jest chciwe, kapitalistyczne, patriarchalne i tak dalej, każdy wie w czym sprawa. Stąd technologie proponowane tu przez ekologów są takie właśnie. Ekologiczne. Wiatrak, słoneczna bateria.. Wszystko to nie działa kiedy tego najbardziej potrzeba, ale ma jedną zaletę – pozbawia w symbolicznym sensie człowieka kontroli. Energia nie jest tu zdobyta, nie jest naturze wydarta, ale jest od natury dana. Nie zaplanowana przez nas, ale taka która się wraz ze słońcem i wiatrem przydarza. Człowiek więc nie wiosłuje, a dryfuje z prądem. Nie mocuje się, a relaksuje nie pragnąc niczego, a najmniej przyśpieszenia. Nie ma chcieć więcej. Ma się tym co jest zadowolić, a każde pragnienie więcej jest grzechem, tym razem dosłownie śmiertelnym.
W rzeczywistości jednak ten, co ślubował celibat też grzeszy i podobnie ten, co miał nie chcieć niczego i nie robić nic, także wydziela. Wiedzą o tym już Niemcy ze swoją energiewende, którzy mimo kręcenia wiatrakami, świecenia panelami i wkręcania geotermami wydzielają wciąż, jak wydzielali, bo jednak nawet kiedy twierdzą, że nic już nie chcą, to wciąż chcą czegoś od nowa i nowa nowego. Nie wydziela energia atomowa, ta jednak, jak się okazuje jest zbrodnią najwyższą dlatego właśnie, że pozwala załatwić problem realny nijak nie załatwiając problemu symbolicznego. Już Święty Jerzy bez włóczni, a smok ciągle żywy. Można, jak się okazuje, mieć energię na chcenie więcej i więcej, a nie wydzielać, jest to więc chcenie więcej i więcej lecz bez kary bożej. To jak móc uprawiać seks bez groźby ciąży, co tak bardzo wkurzało Chazana. Bo można folgować sobie, a nie ma skutku. I tu podobnie. Można mieć energii mnóstwo, a nie bać się wcale przegrzania. Rozkoszować się spełnianiem pragnień, a nie bać się ani AIDS, ani ciąży, ani innych tam jakichś okropnych wirusów.. Biezabrazie. Na to się nie może zgodzić żaden kościół, ten bowiem zawsze powtarza, by sobie zanadto jednak nie pozwalać. Nie biegaj. Bo się przegrzejesz.
Na tę zbrodnię nie mogą zgodzić się ekolodzy, ich bowiem celem jest, by nie chcieć i nie zdobywać, a nie nie wydzielać, bo wydzielanie jest tu jedynie pretekstem, podobnie jak pretekstem jest słynne spocenie się w wołaniu matki o sercu samotnym, by dziecko nie biegło. Dlatego te reaktory tak ich wkurzają. Wiedzą oni, że gdybyśmy je zbudowali, od nowa zaczną się dzikie zapusty Pragnienia i od nowa będziemy zadowalać się, chcieć, konsumować, rywalizować, zdobywać, znów będą biedni i bogaci, znów w pierwszej pięćsetce Forbesa będą sami mężczyźni, znów za każdym jechać będzie autokar szwedzkich modelek.. Nic się nie zmieni. A oni chcieliby zmienić. To właśnie. Nie emisję.
Dwie dyskusje zwróciły ostatnio moją uwagę. W pierwszej pewna pani mówi, że gdyby świat, któremu zagraża zagłada, miał być ocalony, ale razem z tym patriarchatem i tym kapitalizmem, to ona nie chce. Ona chce, by albo patriarchatu i kapitalizmu się ten świat pozbył, albo sczezł, przegrzał się, spalił i zginął w (nomen omen cieplarnianym) piekle. Cóż tu powiedzieć? Przypomina się zdanie któregoś z tuzów polskiej katoprawicy, który w roku 93 powiedział takie oto słowa: Nie jest ważne, czy w Polsce będzie kapitalizm, wolność słowa, czy w Polsce będzie dobrobyt – najważniejsze, aby Polska była katolicka. I tak jak ten Goryszewski nie czuje się na siłach żyć w niekatolickiej Polsce, choćby była bezpieczna, spokojna i syta, tak owa dyskutantka nie może żyć w świecie patriarchalno kapitalistycznym, choćby nawet mu żadna katastrofa nie miała grozić, bo jeśli dziewczynki mają bawić się lalkami Barbie, lepiej niech zginą. Barbi gorsza od śmierci.
Druga z dyskutantek zadała pytanie, które w zasadzie jest na ten sam temat. Czemu jest tak, że górnik zarabia więcej niż przedszkolanka? Czemu – pyta dyskutantka – skłonność do ryzyka, będąca jak się zdaje podziemną domeną górników, jest opłacana lepiej, niż empatia? Cóż tej osobie powiedzieć? Czemu empatia wobec kilkulatków jest na rynku tańsza niż gotowość podjęcia ryzyka bycia zasypanym żywcem pod ziemią? Czemu? No czemu? Co jej powiedzieć? Z tego miejsca powiedzieć bym mógł tylko jedno. Bo nie jest pani już dzieckiem. Bo życie to nie bajka.
Domaga się dyskutantka, by świat działał całkiem inaczej, niż działa. Jakiś inny system. Zmiana społeczna. Jaki to miałby być ustrój? Może komunizm. W komunizmie jednak konieczna jest przemoc, trzeba bowiem wielkiej przemocy by stłumić ludzkie pragnienie wzrostu i zmusić wszystkich do zupełnej równości, choć przecież są różni. To tak, jakbyśmy chcieli zmusić wszystkie drzewa w lesie, by rosły na tę samą wysokość. Ile betonu i stali trzeba by na to poświęcić, by jedne rozciągnąć, a drugie we wzroście zatrzymać? Ależ by taki las trzeszczał.. Dlatego komunizm oznacza zawsze mnóstwo pracy dla różnych policji i tego dyskutantka nasza raczej nie chce, jest bowiem osobą sympatyczną, a na pewno sympatyczniejszą, niż ten horrendalnie przepłacany górnik, co przedszkolankę okrada z należnych jej fruktów. Czego więc ona chce? By każdy przepełniony był empatią i żeby ta empatia przez to nie taniała, lecz była dobrze płatna, tyle ile trzeba. A dobrze płatna ma być z tego właśnie powodu, że płacący będą płacić empatycznie, tak jak ta przykładowa przedszkolanka empatycznie w ich przedszkolu pracuje, bo przecież nie dla pieniędzy, jak wiemy. Czemu w ogóle w takim razie potrzebne być mają pieniądze? Po co się ograniczać? Ludzie mogliby robić dla innych rzeczy z życzliwości. Nikt z życzliwości pod ziemię rzecz jasna nie zjedzie, ale w tym świecie to już nie będzie potrzebne, przedszkole bowiem będzie grzane słońcem. Wystarczy być. Czemu nie jest dobrze płatne po prostu bycie? Tak by było z pewnością najsłuszniej. Kto nic nie pragnie, ma wszystko.
Czy człowiek może nie pragnąć? Nie chcieć więcej, niż ma, zadowolić się absolutnie stabilną autarkią? Nie. To absolutnie niemożliwe. Ludzka natura tego nie dopuszcza i żeby to zrozumieć nie musimy wcale robić skomplikowanych jakichś eksperymentów. Wystarczy, że posłuchamy dowolnej opowieści. Każda do czegoś zmierza. Nie ma historii, która zostawia słuchacza z tym samym, z czym zaczął jej słuchać. Zawsze chcemy, by „coś do czegoś zmierzało”, by „coś z czegoś było”, coś wynikało, był jakiś zysk, efekt, wartość dodana, nowa rzecz poznana, nowy człowiek, nowe jakieś doznanie, lub wiedza. Nie jesteśmy roślinami, którym starczy po prostu być, choć przecież i one rosną. Nawet grzyby.
Jaki z tego ekologiczny wniosek dla ludzkości? Trzeba by na to się zgodzić. Nie możemy się zatrzymać, a jedynie rosnąć, bo wszystko rośnie. Wszyściutko. Tak jak dziecko w łonie matki nie może się zatrzymać, tylko z tej matki musi w końcu wyjść, tak jak dziecko już starsze nie może przestać biegać, tylko musi któregoś dnia pobiec przed siebie do świata, tak samo my nie możemy zatrzymać się w miejscu. Dziecko w łonie matki, jeśli się w miejscu zatrzyma, umrze. Dziecko starsze, jeśli nie będzie biegać, tylko w obawie przegrzania będzie spacerować spokojnie, umrze za życia i matki nigdy nie opuści. Ludzkość ma podobnie. Możemy tylko rosnąć, aż pewnie kiedyś doszedłszy do jakiegoś maksimum, się rozpadniemy. Póki co jednak – musimy wzrastać.
Jest ciekawa opowieść alternatywnych ekonomistów o pieniądzu i jego destrukcyjnej roli. Wedle tych ludzi pieniądz jest długiem, każdy bowiem został kiedyś wzięty z banku na procent. Skoro na procent, to trzeba oddać więcej, niż się pożyczyło. W ten sposób każdy z nas jest niewolnikiem banku i musi gnać przed siebie coraz szybciej, by się nie cofać, a choćby stać w miejscu, bo ten nieszczęsny procent zmusza ludzi, by gospodarka bez ustanku rosła i rosła. Jak bowiem zdobyć pieniądze na spłatę tego długu? Musisz kogoś namówić, by wziął pieniądze z banku, tylko bowiem w ten sposób zdołasz oddać więcej, niż wziąłeś sam. W skali całej gospodarki oznacza to, że oprocentowany pieniądz oznacza konieczność wzrastania bez końca i zakaz zatrzymania kiedykolwiek, bo przecież ci, co wezmą dług na twoją spłatę, także muszą oddać więcej, niż wzięli. Niekończący się kołowrót rosnącego w nieskończoność pragnienia. I więcej ciepła. Więcej, więcej i więcej. Dlatego trzeba każdemu dać dochód podstawowy, a pieniądze powinno się pożyczać bez procentu.
To wszystko prawda, ale nieprawda. Bo w tej opowieści sprężyna wzrostu ukryta jest w banku. To bank każde iść naprzód wciąż i wciąż i to bank przymusza, zaś my sami wcale nie chcemy. My byśmy posiedzieli. Nie biegali. Nie chcieli nic więcej. Gdybyż nie ten przeklęty bank.. To nieprawda, bowiem prawda jest taka, że nikt nas nie zmuszał, byśmy do tego banku szli po pożyczkę. To myśmy go wymyślili, bo tej pożyczki chcieliśmy, chcieliśmy bowiem więcej i więcej i obarczamy za nasze pragnienie bank, jak kiedyś Żydów, co jako pierwsi tak mogli pożyczać, nie chcieliśmy bowiem przyznać się do własnej chciwości i lepiej było w nich ją umieszczać. Wtedy też nie nasza nieskończona żądza była winna, tylko oni, że nas niby w pułapkę wciągnęli. Chcenia ciągle czegoś i mamienia, że „zasługujesz na więcej”. Ciągle nam było za mało, lecz to nie banku wina i wcześniej nie Żydów, a nasza własna natura tak działa, bo tacy po prostu jesteśmy. To nie bank nas zmusza, tylko my bank zmuszamy, o czym wie każdy, kto w banku udzielał kredytów i musiał dyskutować z tymi wszystkimi ludźmi. Gada się, jak z narkomanem. Jutro zapłacę. No daj.. Nie ma na to siły.
Co to oznacza dla ekologii? Że nie ma opcji równowagi. To absolutna fikcja, tak jak absolutną fikcją jest celibat. Albo będziemy rośli, albo zginiemy. Możemy rosnąć tylko mądrze, albo głupio. Być może można rosnąć tak, aby nie przegrzać. Energią atomową, później może zimną fuzją, później rozwijać się dalej na inne planety, w nieskończoność, ciągle napędzani Pragnieniem. Albo zginiemy. Jesteśmy jak rekin. Jak nie pływa, to utonie. Nie ma lewitacji.
Tymczasem celibatariusze ograniczenia pragnień snują swoją fikcję. Co znaczy ocalić planetę przed ekologiczną katastrofą? Jedz mniej mięsa, nie bierz siatek plastikowych ze sklepu, jeźdź rowerem, nie lataj samolotem.. Jeśli nawet pewna niewielka grupa ludzi okresowo będzie robić to wszystko, tak naprawdę nic to zupełnie nie zmieni. Jest konkretny problem i jest nim nadmierna emisja dwutlenku węgla przez przemysł i energetykę. To są miliony ton. Jeśli prawdą jest to, co twierdzą klimatolodzy i jeśli naprawdę ten dwutlenek węgla jest problemem, trzeba po prostu postawić elektrownie atomowe, a cała reszta jest zawracaniem głowy, by tego już bardziej jakoś dosadnie nie nazwać.
Prawda jednak jest taka, że raczej tego nie zrobimy. Nie zrobimy tego, bo temat jest własnością ludzi, którym tak naprawdę w ogóle nie o to chodzi i dla których cała ta sprawa jest tylko pretekstem. Dlatego w dyskusji o energetyce się tak zachowują.
Ale jest i inny powód, znacznie bardziej ponury i straszny. Jakiż to powód? Dorośnijmy. Wciąż przecież trwa wojna. Rosja i Chiny stopniowo, konsekwentnie rozmontowują system energetyczny Zachodu, trollując, by doprowadzić do oczywistego celu. Uzależnić całkowicie zachodnioeuropejski system energetyczny od Rosji. Jeśli wszystkie kraje Zachodniej Europy zaczną wyłączać swoje elektrownie atomowe tak, jak Niemcy, znajdą się w sytuacji Niemiec. Całkowicie zależni od rosyjskiego gazu i węgla, z fasadowym energetycznym systemem opartym na fikcji, że nigdy nie ma bezwietrznych nocy. I o to też trochę tu chodzi.
Czy da się przejść na rozwiązania, które naprawdę działają, by zredukować emisję CO2 w realny sposób? Czy to możliwe? Mówiąc szczerze, nie sądzę. Jeśli prawdą jest to, że gra toczy się o rozmontowanie energetyki Zachodu, to jeśli tylko ktoś zbliży się do realizacji atomowych pomysłów na tyle, by to się stało jakkolwiek realne, skończy z porcją polonu w herbacie i nie jest to żadna megalomania. To się przecież już działo. Czy zatem samo rozważanie czegoś takiego nie powinno napawać nas lękiem? Nie ma do niego podstaw, gdyż do wyznaczonego celu nie zdoła nikt nigdy się zbliżyć.
Kilka dni temu miałem okazję po raz kolejny odwiedzić Centrum Nauki Kopernik. To co tam zobaczyłem, ostatecznie przekonało mnie o tym. Centrum Nauki to miła inicjatywa, jedna z nowocześniejszych w zapyziałej naszej rzeczywistości, nie mam jednak do niej aż tak bałwochwalczego stosunku jak większość komentatorów. Zarzut, jaki bym stawiał temu edukacyjnemu przedsięwzięciu jest głównie taki, że zakłada się tu możność poznania reguły wcześniej, niż dziecko wie, że w ogóle coś takiego jak reguła jest na świecie. Drogą samej tylko zabawy ma dzieciak regułę wydedukować, choć nie wie jeszcze o tym, że zjawiska mają swoje piętra i że za każdym poszczególnym przypadkiem stoi coś, co jest generalne. To mój jedyny zarzut wobec tego przemiłego miejsca, prócz tego może, że zabawki tam nieco przydrogie. Niemniej polecam. Kiedyś o tym więcej napiszę, póki co jednak o energetyce.
Zwiedzając Centrum Nauki można mieć wrażenie, że coś takiego jak energia atomowa w ogóle nie zostało nigdy wynalezione. Każde drobne zapotrzebowanie interaktywnego eksponatu na prąd zaspokajane jest korbką, każde poważniejsze zaspokajane jest nie wiadomo z jakiego źródła, czyli dokładnie zgodnie ze współczesną eko-nordstreamową narracją. Atomistyka nie istnieje, bo nie należy do estetyki. Prąd jeśli nie jest z korbki, jest ze światła. Podprogowa moc tego przekazu jest olbrzymia i jeśli przez tyle lat nikt go nie zakwestionował, to znaczy, że żadnych racjonalnych argumentów i tak dzisiaj nikt nie posłucha.
Jak zatem radzić sobie z wizją katastrofy? Nie dziwiłbym się wcale, gdyby czytelnik oczekiwał tu jasnej wskazówki. Co powinno się robić w obliczu problemu klimatycznej kraksy? Co mogę zrobić? Jak przeciwdziałać? Nie wiem, skąd się bierze przekonanie, że psycholodzy wiedzą to coś lepiej, niż ktokolwiek inny, ale jeśli ktoś byłby na tyle szalony, by mnie akurat pytać, odpowiadam. Nie możemy zrobić nic, bo jeśli nie przejdzie się globalnie na energię atomową, żadne inne rozwiązanie nie będzie mieć sensu. Żadne pojedyncze inicjatywy, typu segregowanie śmieci, albo jedzenie rzeżuchy z parapetu nic nie dadzą. Nic i nic po przecinku.
Co zatem robić? Ktoś mi powiedział ostatnio, że choć nie wierzy w sukces walki z klimatyczną groźbą, od kiedy robi coś konkretnego, czuje, że mniej się obawia. To prawda. Niektórym pomaga, ta metoda nie działa jednak na każdego, a tylko na proaktywnych. Takich, co jak się boją, to się ruszają, nie stygną. Większość jednak w takich sytuacjach nieruchomieje i tym z rzadka tylko działanie nastrój może polepszyć. Obrony maniakalne są dobre dla osób maniakalnych, ale niektórzy tacy nie są i taki typ obrony jedynie ich zmęczy. Co zatem czynić, jeśli też tak mamy? Stosujmy wyparcie. Zaprzeczenie. Klasyczne mechanizmy obronne. Bo może to wszystko nieprawda? Tak czyni na przykład Donald Trump. Przekazano mu raporty miliona naukowców, on zaś klepnął ręką w wielką tekę tym wypełnioną i wyrzekł te słowa: nie wierzę w to. Po prostu. Nie wierzę i już. Coś ściemniają. Jakiś układ. Pitolicie Hipolicie. Oszołomy i luz. I tyle, i nie musi się z tego nikomu tłumaczyć. Trzeba jednak swoistego duchowego heroizmu Trumpa by móc tak czynić. Większość ludzi nie będzie w stanie powiedzieć ot tak po prostu „nie wierzę”, wziąć tego całkiem na siebie i wcale nie uzasadniać, chyba, że zapomną. Jeśli nie, to będą chcieli nie wierzyć, ale jednak będą czuli potrzebę, by jakoś wytłumaczyć się z tego. Podać argumenty. Za czymś się schować. Kimś to autoryzować, bo jednak nie każdy jest Trumpem. Należy więc tych argumentów po prostu poszukać. Pierwszy, jaki bym podsunął, jest argumentem życiowym. Jeśli jakaś grupa ludzi była w stanie lansować niemiecką Energiewende, choć jasne było dla każdego, że to nie zadziała, to jak można ufać tej grupie w jakiejkolwiek innej sprawie? Te same mechanizmy, które wpuściły ich w te maliny mogły przecież działać także wcześniej, gdy w ogóle diagnozowali dwutlenkowy problem. To niezły argument i może nam pomóc. Reszty można szukać w publikacjach, których z pewnością wkrótce będzie sporo, bowiem związek zawodowy Solidarność podpisał w tej sprawie  umowę z think tankiem Heartland Institute, który od lat żyje właśnie z takich rzeczy.
W filmie Poznasz przystojnego brunetamistrz Woody Allen daje tu świetną podpowiedź. Oto akcja dramatu. Starsze małżeństwo przechodzi kryzys, bowiem tragicznie rozjechało się z wizją tego, jak przeżywać fakt, że się starzeją. Ona, podobna nieco tej matce, co do dziecka woła, by nie biegało, powtarza mu wciąż, że to czy owo to już nie na ich wiek. Połóżmy się razem, na nóżki kocyk i tak kontemplujmy jak to nam razem się pogodnie gaśnie i nie kozakuj duszko, bo sobie jeszcze co zrobisz. On odwrotnie. Pragnie kozaczyć i jeszcze coś udowodnić, a głównie to, że go śmierć nie dotyczy. Hantle podnosi, skacze, bryka niczym Tygrysek z Kubusia Puchatka. A ona mu ciągle „ależ duszko, dałbyś spokój już, bo się zasapiesz..”. Jego diabli biorą. Staje się ona dla niego w końcu tej śmierci symbolem, więc ją postanawia porzucić dla młodszej, w typie naszej Dody i podobnie obdarzonej zaletą empatii. Ma to dziewczę być dowodem nadludzkich możliwości stojącego nad grobem desperata. Co z jego byłą żoną? Źle. Wręcz tragicznie wariuje, widzi bowiem, że nie ma nadziei. Co robi, gdy nie ma nadziei? To samo, co zwykle robimy w tych razach. Chodzi po wróżkach. Karty stawia. Te leją miód na jej serce złamane. Poznasz przystojnego bruneta. Patrząc na ewolucję tej nieszczęsnej kobiety i na jej, powiedzmy to sobie śmiało, duchowy regres, współczujemy i jesteśmy nieco przerażeni. Nikt jej nie daje szans, widać że jest coraz gorzej. Los toczy się jednak inaczej. Brykający, niepogodzony z czasem były jej mąż kończy najgorzej, jak można, dla niej zaś, choć nie zrobiła nic racjonalnego, los okazuje się jakoś łaskawy. I koniec końców, choć to niemożliwe przecież.. poznaje przystojnego bruneta! Dokładnie jak jej wywróżyła wróżka. Wszystko się sprawdza. Wystarczy być. Głupi ma szczęście. Coś czuwa nad nami po prostu tylko trzeba dopuścić, by działało. I tak ze światem też będzie. Jakoś to będzie.
Co więcej? Co może jeszcze pomóc? Temat klimatycznej katastrofy podjęły pisma kobiece. Czy podjęły go z pełną świadomością jego wagi? W żadnym wypadku. Podjęły go, gdyż dostrzegły jego dietetyczny potencjał. Z pewnych względów, o których być może kiedyś więcej napiszę, kobiety mają więcej powodów, niż mężczyźni, by uczyć się czerpania satysfakcji z powstrzymania impulsu. To podstawa sukcesu wszelkich dietetyzmów, które się kobietom ostatnio sprzedaje. Czuć chęć i walczyć z nią – oto ludzki dramat, który daje się łatwo przerobić na biznes i sztukę życia w jednym, gdy nic tak dobrze ostatnio nie sprzedaje się, jak sztuka życia. Rozważanie co się zjadło, jak bardzo się nie powinno i jakie to było nie sprzedadzą się tak dobrze w męskiej prasie, ale w kobiecej, obok artykułów z serii „jak nie pragnąć niewłaściwego mężczyzny, a pokochać siebie” pójdą świetnie. Globalne ocieplenie jest świetnym tłem dla narracji selekcji produktów i odmawiania sobie różnych rzeczy i chociaż nic nie zmienia praktycznie, pisma kobiece będą to eksploatować, bo przecież ćwiczą to od lat. Drobna różnica, że nie będzie już chodzić o wagę, a o dwutlenek, skoro tak naprawdę nie chodzi przecież o żadną z tych rzeczy. Czytelniczki to będą uwielbiać. Poświęćmy się temu, odmawiajmy sobie tego, co tam proponują, a poczujemy się naprawdę dobrze i choć na chwilę zapomnimy o prawdziwym życiu.
Zawsze jest szansa, że cała opowieść o niszczycielskim potencjale CO2 faktycznie jest nieprawdziwa. Trochę tak, jak z Zakładem Pascala – wygra ten, kto wypierał. Pewnego człowieka skazano na śmierć. Poprosił władcę, by mu dał rok, a nauczy konia mówić w zamian za ułaskawienie. Władca się zgodził. Człek wraca do domu, a żona pyta, co teraz. Czyś ty zwariował? Co my teraz zrobimy? Przez ten rok – odpowiada skazany – to mogą się zdarzyć trzy rzeczy. Albo ja umrę, albo władca umrze, albo jednak nauczę tego konia mówić.
Może się uda.
A jeśli jednak klimatolodzy nie kłamią? Jeśli wypieranie przestanie być kiedyś możliwe i nawet w kobiecych pismach nie będzie już żadnych pomysłów na nic, czego można by nie potrzebować, bo będziemy potrzebować naprawdę wszystkiego?
Skończmy cytatem z literatury. Proponuję Państwo fragment jednego z lepszych opisów końca świata. Kocia kołyska Kurta Vonneguta. Autor wpisuje się świetnie w lewicową poetykę, bo w jego książce koniec świata wywołany jest właśnie przez męską bezmyślność. Ktoś ma problem z tym, że amerykańska piechota podczas szturmów grzęźnie w błocie. Przychodzi z tym do naukowca. Naukowiec proponuje rozwiązanie. Woda zamarza w temperaturze mniej więcej zera stopni, ale może da się stworzyć zaczątek krystalizacji wody, który układa się w wyższej temperaturze. Lód 2, lód 3 i tak dalej. Naukowiec tworzy „lód 9” – kryształek wody, który istnieje w temperaturze około 20 stopni. Wrzuca się to do błota i cała woda „zamarza” przy plus dwudziestu. Albo i więcej. I błoto staje się sztywne. I piechota Stanów Zjednoczonych rusza do natarcia.
I oto ampułka z „lodem 9” wpada do morza. Co dzieje się dalej, łatwo się domyśleć. Po prostu zamarza wszystko i następuje koniec świata. W tle książki Vonneguta majaczy opisywana przez niego przedziwna Księga Bokonona – zapis duchowych urojeń ekscentrycznego murzyńskiego mędrca o imieniu Bokonon. Cytatem z owego nieistniejącego Bokonona rozpoczyna się książka Vonneguta. Ten sam cytat jest na początku naszego dzisiejszego wpisu. Przypomnijmy go teraz:
„W tej książce nie ma ani słowa prawdy.
Kierujcie się w życiu formą, czyli
nieszkodliwym łgarstwem
ono da wam
odwagę, dobro, zdrowie i szczęście”
Jak też wymyślony przez Vonnegura murzyński mędrzec Bokonon poradził sobie z końcem świata? Czytajmy:
Siedział na kamieniu. Był boso. Jego stopy pokrywał nalot lodu 9. Jedynym jego strojem była biała kapa na łóżko z niebieskim haftem. Na kapie wyhaftowany był napis: „Casa Mona”. Nie zwrócił uwagi na nasze przybycie. W dłoniach miał papier i ołówek.
– Czy pan jest Bokononem?
– Tak. Słucham.
– Czy mogę spytać, o czym pan myśli?
– Zastanawiam się, młody człowieku, nad ostatnim zdaniem Księgi Bokonona. Nadszedł bowiem czas ostatniego zdania.
– Czy coś pan już wymyślił?
Bokonon wzruszył ramionami i podał mi kartkę papieru. Oto, co na niej przeczytałem:
„Gdybym był młodszy, napisałbym historię ludzkiej głupoty; potem wszedłbym na szczyt Góry McCabe’a i położył się na wznak z moją historią pod głową; potem podniósłbym z ziemi szczyptę błękitnobiałej trucizny, która zamienia ludzi w posągi, i zmieniłbym się w posąg człowieka, który leży na plecach i z upiornym uśmiechem gra na nosie. Sami wiecie komu.”

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz